czwartek, 25 marca 2010

Morfologia bajki. Syzyfowe prace, cz. III


Film kończy się amerykańskim zachodem słońca w stylu filmów katastroficznych. Kolejna historia została zawłaszczona przez model kina zza oceanu. Dlaczego wszystko musi się kończyć tak samo? Amerykanie wyjdą z kin jeśli nie zrozumieją zakończenia?

Obraz, tak jak jego poprzednicy i zapewne następcy, nie sprostał ekranizacji języka mitologicznego. Czy syzyfowe prace będą kontynuowane? Najpewniej, wszak tu nie chodzi o Piękno, a o cash.


wtorek, 16 marca 2010

Morfologia bajki. Humanizm vs. egoizm, cz. II

Poprzedni wpis skończył się na podróży radiowozem. Więc efekty specjalne muszą być jednoznaczne - w miejskim kwartale gasną światła. Następnie ze snu niczym Neo w Matrixie budzi się drugi bohater, o tragicznie brzmiącym imieniu Jeep. Nie, to nie samochód. Jego partnerka będzie mu pasować, jako dziewczyna o dźwięcznym imieniu Charlie. Jeep budzi się niczym św. Józef ze snu. Analogia całkiem na miejscu, wszak również i Jeep nie jest ojcem dziecka kobiety, którą się opiekuje. Tak jak Józef ma również dylematy związane z ojcostwem, śnią mu się koszmary. Doprawdy pionurująca alegoria z żenującą dosłownością filmu nawiązującego do kultury chrześcijańskiej. Dalej jest tylko gorzej.

Jeep mieszka w samochodzie. Śmiesznie? A raczej w przyczepie campingowej. Artystyczny środek wykorzystany przez reżysera uderza z filmowego archetypu bezrobotnego, wolnego Amerykanina, mieszkającego pośrodku pustyni w Nevadzie - jak Americam Dream. Jeep mieszka przy zajeździe "Paradise Falls" (nic-nie-mówiący tytuł), który staje się docelowym głównym miejscem akcji całego filmu. Pozostali bohaterowie obrazu są narysowani równie grubą krechą: czarnoskóry kucharz, wierzący, z uchwytem wmontowanym zamiast dłoni, ojciec Jeepa o mało istotnym imieniu (nie wychwyciłem), który będzie miał w filmie kilka mądrych ojcowskich zdań, choć realista to wie że warto wierzyć i to właśnie tę postawę pochwali później archanioł. W zajeździe przypadkiem znajduje swoje miejsce również małżeństwo z dorastającą córką - archetyp amerykańskiej szansy na nowe życie, ponieważ szukają nowego środowiska do życia, jak się okazuje ze względu na złą córkę. W filmie pojawia się również drugi czarnoskóry (podwójna poprawność polityczna), walczący o prawa do dziecka chuligan z gnatem.

Zapomniałem dodać - mamy właśnie Boże Narodzenie. Jakżeby inaczej? W końcu ma się urodzić Mejsasz. Ale nie uprzedzajmy faktów. W filmie nie brakuje kuriozalnych artefaktów nie tylko z dziedziny religii (nadciąga plaga much), ale i historii filmów grozy. Zajazd nawiedza staruszka zamawiająca surowy stek ze szklanką wody z lodem (lód chłodzi ogień surowego mięsa - przecież każdy anioł tak jada), która okaże się bluzgającym morderczym aniołem, wspinającym się na czworaka po suficie. Prze-ko-mi-czna scena. Następna z lodziarzem przypominającym pająka - równie dobra. Jeśli można na filmie grozy umrzeć, to w tym wypadku - ze śmiechu.

Dobry Michał mówi niskim głosem. Zresztą jak każdy anioł w tym filmie. Złych aniołów nie widać, więc ich nie ma. Oś podziału racji wskazuje na to, że jeśli ktoś ma być zły to jest nim Bóg, bo chce zesłać na ludzi śmierć. Michał chce bronić brzemiennej i w oczach widza staje się dobry. Gentelman powiedzielibyśmy, bo nie tyle ustępuje miejsca ciężarnej w autobusie ale chce żeby przeżyła - więcej - filantrop. W przeciwieństwie do okrutnego Boga.

W filmie uderza bardzo mocno humanizm jako obowiązujący mainstream światopoglądowy. Ale to tylko pozory. W jego świetle ten kto zabija jest zły. Kibicujemy Michałowi, ponieważ jest zaskakująco ludzki jak przystało na archanioła. Dobry jest ten, który wierzy w człowieka, w to że może się jeszcze zmienić. Ale na jakiego, panie reżyserze? Być lepszym wobec innych ludzi, być lepszym wobec siebie? Niestety taki humanizm ma jedną słabą cechę. Nie ma szans w konfrontacji z innym, lobbowanym w filmie pojęciem - indywidualizmem, a raczej egoizmem. Zły Bóg jest egoistyczny, bo nie chce pozwolić ludziom żyć, a dobry człowiek chce równie egoistycznie przeżyć. Egoistą okazuje się również Michał, ponieważ robi to co czuje, zaprzeczając całej swojej anielskiej tożsamości. Humanizm jest więc jedynie kamuflażem ludzkiego egoizmu. Ale nie jest to pointa filmu, na którą zapraszam w trzeciej części recenzji.

niedziela, 14 marca 2010

Morfologia bajki. O obyczajach, cz. I

Nie, nie będzie to wpis o Włodzimierzu Proppie (niech spoczywa w pokoju, nie ruszajmy go) ani o rosyjskich strukturalistach. Ale wyjdziemy od bajki jako opowieści by zrecenzować pewien film, który miałem nieszczęście oglądać. Jako, że przekleństwem antropologa jest świadomość powtarzalności narracji, traci on często ochotę na przeżywanie opowiadanych historii - trochę jak raz przeczytana książka, która brzmiąc zupełnie inaczej niż podczas pierwszego czytania, nie wzbudzi już takich emocji.

Filmem, którego nie polecam, ale tylko dlatego że jest słaby artystycznie (nad fabułą się za chwilę poznęcam) jest wyprodukowany w tym roku obraz pt. "Legion". Na wskroś amerykańskie kino zgotowało antropologowi religii przestrzeń do zażenowania i konsternacji. Tytułowy legion to armia aniołów, która ma się rozprawić z ludzkością. Wątek tak stary jak apokalipsa św. Jana, której historia Europy (zwłaszcza zachodniej) przeznaczyła sporo miejsca, w sztuce i w kulturze.

Film rozpoczyna się od aksjomatu "ludzie są źli", czyli horacjańskiego "vitiis nemo sine nascitur". Autor obrazu idąc za tropem zachodnioeuropejskich myślicieli (filantrop Rousseau, pragmatyk Machiavelli) i renesansowej rewizji zdobyczy tradycji judeochrześcijaństwa, zawartej w słowach stworzenia człowieka na obraz i podobieństwo Boga (Rdz 1,26-27) bierze w ogromny nawias to co się w Europie stało od momentu narodzin Chrystusa aż do XVI-XVII w. i reformacji. Dokłada do tego amerykańską bezczelność w stosunku do istniejących reguł ("jedyna reguła to złamanie reguł") i zasad funkcjonowania tego świata, zawartych najmocniej w tzw obyczajach. Nie brak obyczajów jest tutaj najgorszy, a powtarzanie schematu w którym najlepszym schematem obyczajowości są moje własne obyczaje. W filmie od początku rozwala użyty język. Konfrontacja języka religijnego z prostym i wulgarnym angielskim frustruje. Dlaczego Bóg się wściekł na ludzkość zsyłając karę podobną potopowi? "Nie wiem. Chyba miał dość tego piepszenia".

Jak na powiastkę inspirowaną kulturą chrześcijańską widz bez trudu wyłapie podstawową symbolikę. Kawał historii, który reżyser wziął w nawias, to przede wszystkim spuścizna chrześcijaństwa. Idąc za protestancką rewizją Pisma Świętego umieszcza bohaterów swego filmu - czasowo - mniej więcej w okolicach 1 w. p.n.e. (Chrystusa nie ma i nigdy nie było) - przestrzennie - gdzieś na bezdrożach route 66 i XX w. Tytułowy legion rozpoczyna apokalipsę podobną do potopu przed Chrystusem. Bóg jest zły i chce ukarać ludzkość. Naturalnie nie jest to Bóg w Trójcy, ponieważ ten w osobie Chrystusa odwrócił - jak wierzą chrześcijanie - losy ludzkości (więc nie musi niczego zsyłać), nie jest to również Bóg żydów, ponieważ ten obiecał już więcej tego nie robić. A więc o którym Bogu opowiada reżyser filmu? Nie wiadomo. Może to Bóg z pogranicza światów Świadków Jehowy i Mormonów?

Ale wróćmy do filmu. Bóg wysyła archaniołów Michała i Gabriela (cóż za nieprzypadkowa zbieżność imion z chrześcijańskimi i żydowskimi!) aby dokonać zagłady. Bóg jest dobry, więc każdy kto mu się przeciwstawi wynikałoby że jest zły. A więc złym się staje Michał, ponieważ on wciąż wierzy w ludzkość i w to że może się zmienić. Postanawia ją uratować. Taki paradoks - anioł przestaje być aniołem (gr. aggelos - posłaniec boży/realizator woli bożej), a Bóg przestaje być Bogiem (jest wrogiem ludzi, choć przerysowanie antropomorficzny). Apokalipsa rozpoczyna się nie w Malezji czy Tadżykistanie, a oczywiście w LA. Główny bohater pojawia się w deszczu, jako symbolu odrodzenia i życia. Odcina sobie skrzydła stając się całkiem ludzki. Tylko nie wiadomo skąd te dziary w kształcie drutu kolczastego na całym ciele... chyba dla podniesienia animuszu i argumentów w ręku. Michał prawdopodobnie oglądał wcześniej Matrixa, więc by uratować świat zabiera się za skład broni zabierając kilkanaście sztuk, po czym rozwala ścianę (powstaje gorejąca wyrwa w kształcie krzyża - nomen omen - to pierwszy z dwóch w całym filmie momentów użycia krzyża) jest w gładkim płaszczu, jako bohater - koniecznie rozpiętym, w pewnym nieładzie. Okularów przeciwsłonecznych brak - nie wiem właściwie dlaczego reżyser zdecydował się na taki krok. Bohater musi wyglądac elegancko, nikt nie wyobraża sobie archanioła Michała w dresie. Żandarm z nieba ściera się z żandarmami z ziemi, policjantami - o legitymizację władzy w filmie. Jeden z nich zamienia się w zainkubowanego anioła (z legionu) jednak co ciekawe - jego atrybuty całkowicie zaprzeczają tożsamości. Duże czarne oczy i zęby jak u rekina, do tego niski głos - cecha wszystkich aniołów. Generalnie reżyser wykonał dość ekwibilirystyczny zabieg oszukania widzów w zamianie stron dobra i zła. Dobrym postaciom nadał przymiotów postaci złych, źli w końcu okazują się dobrymi. Trochę tandetne... Główny bohater odjeżdża radiowozem.

Koniec części I opowieści.