czwartek, 25 lutego 2010

PS. Niedziela, czyli czy może być co dobrego z prawosławia?


Z małym poślizgiem piszę. Ale ten tydzień okazał się równie napięty co poprzedni. A chciałem się podzielić wrażeniami z ostatniej niedzieli. Pierwszej niedzieli Wielkiego postu, zwanej inaczej niedzielą prawosławia. Liturgia jak co roku, choć ja wciąż nie mogę trafić na służbę z anatematyzmami - kiedy się powtarza ekskomuniki ciążące na etatowych heretykach Kościoła - Ariuszu, Nestoriuszu, Teodorze z Mopsuestii, Teodorecie z Cyru i pewnie paru jeszcze innych. Zastanawiam się jaka jest wtedy recepcja wiernych - czy krzyczą "anaksios"? Czy w ogóle wiedzą co znaczą te imiona, tamten świat pełen dysput, osobistych wojen (każda w imię sobie tylko wiadomej ortodoksji), sojuszów z innymi biskupami, cesarzami, mnichami etc. Dziś heretyków prawdziwych już nie ma - moglibyśmy zaśpiewać. Ale też czasy mamy inne, chyba spokojniejsze w kwestiach dysput teologicznych. Dzisiejsze są bardziej mętne, nieokreślone - opatrzone setkami przypisów i niuansów. Nikt się nie waży kogoś opluć w klasycznie antyczny sposób. Nie ma wymyślnych przezwisk i przekręcania imienia oponenta - w imię merytorycznej dyskusji. Słowem - żyjemy w świecie postantycznym.

Ale nie o tym miałem pisać. O prawosławiu. Niedzielna poranna służba na Woli dla dzieciaków (moja ulubiona) nie zapowiadała tego co miało miejsce. Niewielkich rozmiarów pulpit na środku z szkatułką (jak się okazało - z mirrem), dywanik, dwie ikony - pomyślałby kto na cześć wspominania zwycięstwa nad ikonoklazmem. A było dużo o prawosławiu, jednak nie o ikonach, a sakramentach, konkretnie - bierzmowaniu. Kilkunastoletnie (10? 12?) dziewczę imieniem Zuzanna przyjęła na moich oczach prawosławie. Niby zwyczajnie, a jednak. Smarowanie mirrem niemowlaka i wygląda inaczej, i robi inne wrażenie. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że chyba trochę żałuję przyjęcia obu misteriów (chrztu i bierzmowania) jednocześnie w momencie, którego nigdy pamiętać nie będę. Zwłaszcza, że nie usłyszałem chóralnego wtóru "amiń" na słowa kapłana. Taki van Gennepowski obrzęd przejścia - skrócony, pozbawiony kilku podstawowych elementów, ale co najważniejsze - działający. Bo społecznie usankcjonowany. Taka chryzma nakładana była drzewniej na monarchów, którzy dzięki temu usankcjonowaniu mogli posiąść charyzmę - sakralną, zsyłaną w sposób nadprzyrodzony.

Czy może być co dobrego z prawosławia? Na pytania retoryczne nawiązujące do czytanej ewangelii nie powinno się odpowiadać. Ja jednak w niedzielę poczułem, że wciąż należę do innej cywilizacji niż większość połaci tego kraju. Świata liturgicznego (gr. leitourgia), gdzie zachowanie ludzi posiada właściwości sprawcze. W sumie szkoda, ale to nie miejsce do dygresji na temat dlaczego polski zryw narodowy pod hasłem "Solidarności" nie był zachowaniem liturgicznym, choć miał pewne cechy. Nie potrafię powiedzieć, czy te pozostałości umierającej cywilizacji są dobre. Jednak trudno o umierającym mówić źle. Pozostaje zawsze pewien żal. Tęskno mi jako sentymentaliście za antykiem i za tamtą cywilizacją. Takie promyki jak obrzęd przejścia z niedzielnej liturgii są przyjemnym, ciepłym promykiem zachodzącego - swego czasu ogromnego i jedynego - słońca.



Obiecałem pisać też trochę o kulturze i sztuce, może więc teraz? W końcu przemogłem się z Chopinem, skoro mamy w Polsce rok jego pamięci. Więc teraz jest jego muzyka (aktualnie ballady i etiudy), wcześniej mimowoli śledzenie całej tej medialnej otoczki wokół chyba jedynego tej klasy muzyka w historii naszego kraju. Było kilka godnych odnotowania plakatów promujących - choćby poster w krzykliwych barwach z sensacyjnym napisem LIVE czy Chopin stylizowany na dresa (z rękami w kieszeniach!), z pięciolinią zamiast paska na rękawie...

A z literatury - nowa książka Jacka Hugo-Badera. W sumie nowa-stara, bo wydany w tym roku zbiór reportaży pt. "W rajskiej dolinie wśród zielska" to na dobrą sprawę wybór najlepszych tekstów z lat 1993-2001. Jak zwykle jest w hugobaderowskim stylu - antyimperializm z retoryką dziennikarza z misją naprawienia świata i umysłów swoich rozmówców. Ten pan dobrze pisze, tzn układa słowa w odpowiedniej kolejności - jednak mnie jako antropologa razi sposób budowania relacji z rozmówcą oraz budowania samej historii. Hugo-Bader jest przede wszystkim twórcą swoich reportaży, a nie skrybą i obserwatorem. Nie szczędzi osób z którymi rozmawia, lubi ich rozliczać z przeszłości. Mimo wszystko, warte polecenia - zwłaszcza dla miłośników krajów byłego ZSRR, do którego grona się zaliczam.



1 komentarz: